Sprawdź pocztę
Kujawskie Koło łowieckie nr 52 w Inowrocławiu
Kujawskie Koło łowieckie nr 52 w Inowrocławiu
powrót

Jan Chryzostom Pasek, Wydra, 1636-1701 r

           Zacząłem i ten rok - daj, Boże, szczęście! - w Olszówce. Zaraz na początku tego roku doczekaliśmy nowych rzeczy, bo zima, która już była gruntownie stanęła, zginęła i stało się tak ciepło, tak pogodno, że bydła poszły w pole; puściły się kwiatki i trawę ziemia wydawała, orano i siano. Jam przecie długo deliberował się z siewem; ale widząc, że ludzie już w pół pozasiewali jarzyny, jam też dopiero począł siać.
           Kiedym jeździł w zapusty z ludźmi po komendach, po weselach, to takie były gorąca, że trudno było zażyć sukni futrzanej, tylko letniej, jako in Augusto. Już tedy zimy nie było nic, tylko deszczyki przechodziły. Owe tedy zboża, in lanuario siane, wyrosły tak przed Wielkanocą, że aż na nich bydła pasano, i tak tej zimy mało co bydło słomy zażyło mając bardzo dobre pożywienie w polu.
           Przysłał do mnie król JMość pana Straszowskiego, sługę swego, z listami prosząc solenniter o darowanie wydry, którą chowaną miałem, tak rozkoszną, że wolałbym był portem substancyjej mojej dać niżeli onę, com ją tak kochał. A najpierwej dowiedział się tam od kogoś o tej wydrze, że jest cum his et bis qualitatibus wydra u jednego szlachcica w województwie krakowskim, ale nie wiedziano, jako mię zowią, i nie wiedziano, do kogo owe prośby ordynować. Najpierwej tedy pan koniuszy koronny pisał do pana Bełchackiego, co potem został wicesregentem krakowskim, żeby się dowiedział, u kogo się taka znajduje wydra i jako zowią. Więc że to była wydra sławna na całe województwo krakowskie, a potem i na całą Polskę, dowiedział się pan Bełchacki i dał wiadomość, że u mnie jest. Dopieroż tedy król ucieszył się nadzieją mówiąc, że "mnie pan Pasek dawno znajomy; wiem, że mi jej nie odmówi" - i przysyła pana Straszowskiego z listem.
           Pisze oraz pan koniuszy koronny, pisze pan Piekarski Adryjan, krewny mój, dworzanin królewski, prosząc, żebym tego podarunku królowi nie odmawiał, gdyż się to nagrodzi wszelką łaską i respektem króla JMości. Przeczytawszy listy zacudowałem się: kto to tam o tym zwiastował, i pytam:
           "Dla Boga! cóż to królowi JMości po tym?" Powiedział poseł, że bardzo król JMość żąda i prosi. Ja dopiero, że nie masz tej rzeczy u mnie, co by miała być odmowna królowi JMości. Ale mi było tak miło, jakoby mię ostrym grzebłem po gołej skórze drapał. Posłałem tedy do browarnego arendarza, Żyda, żeby rękawa wydrzanego przysłał mi, który jak przyniesiono, kładę mu na stół i mówię:
           "A toż Waść masz prędką ekspedycyją.
           Ów patrzy: "A, żywa to tu ma być, pieszczona, o którą król JMość uprasza."
           Ja tedy, pożartowawszy, jużem ją musiał prezentować, a że jej nie było w domu i tam się gdzieś włóczyła po stawach, napiwszy się wódki -wyszliśmy na łąki. Począłem ją wołać jej przezwiskiem, bo się Robakiem nazywała; wyszła mokra z trzciny, poczęła się koło mnie łasić, a potem i poszła za nami do izby. Zdumiał się Straszowski i mówi:
           "A dla Boga! jakże to król tego nie ma kochać, kiedy to tak łaskawe!"
           Odpowiem ja: "To Waść samę tylko łaskawość widzisz i chwalisz; ale dopiero bardziej chwalić będziesz, kiedy obaczysz cnoty."
           Poszliśmy nad staw; stanąwszy na grobli i mówię: "Robak! trzeba mi ryb dla gości, hul w wodę!" Wydra poszła, wyniosła najpierwej płocicę; drugi raz kazałem: wyniosła szczupaka małego; trzeci raz wyniosła półmiskowego szczupaka, trochę tylko na karku obraziwszy.
           Straszowski się za głowę porwał: "Dla Boga! co to ja widzę!"
           Mówię tedy: "Każesz Waść więcej nosić? Bo ona póty będzie nosiła, póko mi nie będzie zadosyć; i trzeba ryb cebra, nanosi ona, bo ją sieć nic nie kosztuje."
           Straszowski rzecze: "Już wierzę, kiej widzę; gdyby mi kto powiadał, nie wierzyłbym."
           Chwycił się bardzo Straszowski tęgo et consensit widząc, że to z mniejszym jego nierówno będzie kłopotem, mihilominus żeby królowi umiał opowiedzieć jej qualitates. Póko nie odjechał, pokazałem mu wszystkie jej umiejętności, które były takie:
           Najpierwej, ze mną sypiała w pościeli, a była tak ochędożna, że nie tylko w pościeli źle nie uczyniła, ale pod łóżkiem nic, ale poszła do jednego miejsca, gdzie jej stawiano skorupkę; to tam dopiero odprawiła swój wczas. Druga: stróż taki w nocy, Panie zachowaj do łóżka przystąpić; chłopcu ledwie pozwoliła z butów [mnie] zzuć, a potem już nie ukazuj się, bo narobiła wrzasku takiego, że się musiał obudzić, choćby najtężej spał. A kiedym był pijany, to ona po piersiach deptała wrzeszcząc tak długo, że obudziła, gdy się kto koło łóżka przechodził. A w dzień spała tak, rozwaliwszy się gdziekolwiek, że choć ją na ręce wziął, to oczów nie rozdziawiła; tak bestyja konfidowała człowiekowi! Surowej ryby, surowego mięsa nie chciała jeść; nawet kiedy w piątek albo w post uwarzono jej kurczę lub gołębię, a nie włożono pietruszki [i nie dano tak, jako] należy, to nie chciała jeść.
           Rozumiała też tak jak owo i pies: "Nie daj ruszać!" Kiedy mię kto poszarpnął za suknią a rzekłem: "Rusza" - to skoczyła z krzykiem przeraźliwym, szarpała za suknią, za nogi, równo ze psem, którego też jednego tylko kochała - zwał się Kapreol, niemiecki, kosmaty - i u niego się wszystkiego nauczyła i inszych sztuk. Z tym psem tylko swoję miała komitywę, że to był izdebny i w drodze bywał z nią wespół. Inszych psów nie lubiła i jak do izby przyszedł, zaraz go wycięła, choćby był najroślejszy chart.
           Przyjechał do mnie pan Ożarowski Stanisław, ba, po prostu wespół ze mną jadąc wstąpił do mnie. Byłem mu rad; wydra też, że mię trzy dni nie widziała, przyszła do mnie, nie mogła się nacieszyć, naigrać. Miał z sobą gość charcicę piękną i rzecze do syna: "Samuelu, trzymaj tę charcicę, żeby tej wydry nie zajadła." Ja mówię: "Nie turbuj się Waść: nie da sobie to zwierzątko krzywdy uczynić, choć małe." Aż on rzecze: "Co Waść żartujesz? Ta charcica wilka się chwyta, liszka jej tylko raz ziewnie." Poradowawszy się mnie, wydra obaczyła psa niedomowego; przyjdzie do owej charcicę i patrzy jej w oczy, i charcica też na nię; obeszła ją dokoła i powąchała jej w nogę zadnią. Odstąpiła się od niej i poszła. Ja myślę: "To to już nic nie będzie czyniła." Jeno cośmy o czymsi poczęli mówić, aż wydra znowu wstała, co mi się układła była pod nogami, i idzie cicho po podławiu, zaszła jej znowu z tyłu; kiedy ją wytnie przez łydkę: charcica skoczy do drzwi, wydra za nią: charcica za piec, wydra za nią. Kiedy widzi, że nie ma gdzie uciec, skoczy na stół, chce w okno uderzyć, aż ją Ożarowski uchwycił za nogi. Dwa kieliszki jednak szlufowane z winem stłukła , a potem jak 'ją wypuszczono, nie pokazała się do pana, choć nie pojechał, aż nazajutrz po obiedzie. To się jej tak wszędzie psi bali. Ale i w drodze jeno jej pies powąchał, a ona skrzeknęła przeraźliwie, to pies zaraz uciekł.
           W drodze wielka była z nią wygoda, kiedy w post. Bo jak to u nas, osobliwie w tym kraju, przyjedziesz do miasteczka, spytasz: "Dostanie tu ryb kupić?" To się jeszcze dziwuje: "A [skądciby się tu wzięły! I nie znamy ich." To jadąc gdziekolwiek mimo rzekę, staw, a wydra byłą, sieci nie trzeba. Zsiadszy trochę z woza: "Robak, hul! hul!" - to Robak poszedł, wyniósł, jakie ryby ta woda miała, jednę po drugiej, aż było dosyć. Jużem tam nie przebierał jako w domowym stawie, ale co przyniosła, to bierz, oprócz jednej żaby, bo i te często nosiła, gdyż - jakom już napisał - że ona tam nie brakowała osobami, ale co napadła, to wzięła. To i ja, i czeladź mieli się dobrze, a czasem i gość pożywił się, jak się to trafia w jednej stanąć gospodzie i kilkom gości. To się dziwowali: "A jam kazał ryb szukać w tym a w tym mieście, a nie możono nic dostać; WMMPan gdzie dostał ryb zacnych?" Tom ja powiedział, że w wodzie. Nawet i w mięsny dzień czasem, to czeladź: "Ej, Dobrodzieju, rzucają się tu ryby w tym stawie; niech wydra idzie." Tom poszedł z nią - bo ona za nikim oprócz mnie nie chciała iść - to wyniosła; jeżeli dobra ryba, jako to szczupak, okoń rosły, tom ja sam jadł, nie tylko czeladź, bo ja najlepszej mięsnej potrawy gotów odstąpić dla dobrej ryby. W tym z nią w drodze było uprzykrzenie, że gdzieś jechał, to się dziwowano, ludzie kupami schadzali się właśnie, jakby to co z Indyjej przywiezionego; asystencyjej było nieskąpo, osobliwie też w Krakowie, to już kiedy jechałem przez ulicę, różnych ludzi wyprowadziło mię z Krakowa kupa.
           Jednego czasu byłem u wujecznego mego, pana Szczęsnego Chociwskiego; był też u niego ksiądz Trzebieński i usiadł podle mnie za stołem, a wydra leżała podle mnie na ławie; objadła się i spała, wznak rozwaliwszy się, bo to jej był najmilszy zwyczaj wznak leżeć. Ksiądz posiedziawszy obaczył wydrę i rozumiejąc, że to rękaw, porwie wydrę chcąc obejrzeć; wydra przebudzona zaskrzeczy okrutnie, uchwyciła go za rękę i ukąsiła; ksiądz z bólu i z przestrachu zemdlał, ledwie się go dotrzeźwiono.
           Kiedy już Straszowski widział owej wydry qualitates , obaczył też i insze myślistwo moje, jako to: zwierzyniec ptaszy, który miałem zbudowany, kratami drutowymi nakryty, a w nim ptastwo omnis generis, które tylko mogły się znajdować w Polszcze, gniazdka robiło i lęgło się na drzewkach tam posadzonych, a nie tylko to ptastwo, co może być w Polszcze, ale i insze, cudzoziemskie, cokolwiek mogłem przybrać i skądkolwiek zaciągnąć. Straszowski był też natenczas, kiedy ptaszki na gniazdkach i kiedy jest ich generatio, widział wszystko, że mię ptastwo słucha; widział, że się na gniaździe da pogłaskać; widział kuropatwy tam wylężone i stadami swoje potomstwo wodzące, na zawołanie tak jako kurczęta do sypania ziarn idące.
           Pojechał do króla i wszystko to, co widział, powiedział. Ledwie co Straszowski przyjechał i uczynił relacyją, wzięła króla taka chęć: "Nie może być, tylko jedź znowu, a przywoź już jakimkolwiek sposobem, byłem wydrę miał." Listy znowu do mnie popisano pytając, co sobie za nię każę dać. Pan koniuszy koronny, pan Piekarski pisali prosząc: "Dla Boga! jużże się nie wymawiaj; wolisz dać i zbyć kłopotu, bo pokoju nie będziesz miał, gdyż król i jedząc, i chodząc, i śpiąc, tylko o tej wydrze myśli, która żeby nie miała żadnego impedymentu, darował swego kochanego rysia panu wojewodzie malborskiemu , kazwaryjusza zaś, ptaka, odesłał do Jaworowa , żeby już z samą wydrą cieszył się."
           Przyjechał znowu na odwrót Straszowski, listy oddał, powieda, jako król wdzięczen obietnicy [wydry], bez której tęskni, i prosi mówiąc: Qui cito dat, bis dat. W listach piszą obietnice srogie; Straszowski mi powieda, że chciał król posłać piniądzmi ukontentowanie, ale pan Piekarski powiedział: "Miłościwy Królu, darmo tam piniędzy posyłać, bo ich nie wezmą; u tamtego szlachcica fantazyja dobra, pewnie tego nie uczyni; ale tak by co posłać, co by to politius wziąć." Posłał tedy król do Jaworowa po dwóch koni tureckich, żeby ich mi przyprowadzono; konie tam bardzo piękne, a kazał je oddać i z wsiadaniem bogatym. Ja powiedział, że nie tylko piniędzy, ale i koni nie wezmę, bobym się tego wstydził za tak nikczemny podarunek takie odbierać honoraria.
           Wyprawiłem ją tedy na nową służbę; niewdzięcznie bardzo akceptowała tę wyprawę na nową służbę, piszcząc, wrzeszcząc w klatce, kiedy przez wieś jechali, ażem poszedł do izby nie chcąc słuchać tego, co mi jej żal było. W drodze, jadąc, gdzie upatrzyli wodę in plano, żeby się nie skryła, wypuszczali ją przecie kilka razy do wody dla ochłodzenia i ucieszenia swojej natury; po staremu i to nie pomogło: było pisku, wrzasku podostatku. Stęskniło się to, znikczemniało; przywiedli królowi tak jako sowę odętą. Niezmiernie rad król, widząc mówi: "Stęskniło się to, ale się to obaczy." Komu ją każą pogłaskać, to go wydra za rękę. Król rzecze: "Marysieńku, odważę się ja pogłaskać ją." Królowa perswaduje, żeby niechać, aby nie ukąsiła; on przecie usiadszy pole niej, jak ją znowu na łóżku posadzono, do niej z ręką powolej: "To sobie będę miał za dobry znak, jeżeli mię nie ukąsi; jeżeli też ukąsi, o to mniejsza, pisać tego nie będą po gazetach." Pogłaskał ją tedy; przychyliła mu się. Jeszcze bardziej się król delektował, że i więcej począł ją głaskać, potem jej jeść kazał przynieść; takci dawał jej po kawałku, a ona jadła nie jedząc na owym złotogłowie. Już tam chodziła po pokojach, gdzie chciała, coraz swobodniej; byłaż tedy dwa dni.
           Postawiono jej wody w naczyniach wielkich, napuszczano tam rybek, raków; to się cieszyła, wynosiła. Król rzecze do królowej: "Marysieńku, nie będę jutro jadł ryby, tylko, co mi ta wydra ułowi; pojedziemy jutro, da Pan Bóg, do Wilanowa i tam ją będziemy próbować, jeżeli się tam pozna z rybami."
           Napisałem tedy informacyjej arkusz, jako z nią mają postępować; i to też napisałem, żeby jej nigdy nie wiązać za obrączkę, ale podle obrączki za szyję, dlatego że u wydry grubsza jest szyja niżeli głowa, to choćby najciaśniejsza obrączka, to się zaraz przez głowę zdejmie. Tak się stało. Uwiązali ją za obrączkę; wydra zdarła z siebie obrączkę i z dzwonkami, wyszła. Łaziło to po wschodach przez noc, że wyszło jakoś i na dwór, jak to w tęskności. Nauczyło się u mnie chodzić, gdzie chciało, bobrować sobie po stawach, po rzekach, póko się jej podobało, według swojej natury, i przyjść według zwyczaju do domu. Ścieżkami tam gdzieś, wyszedszy, błąkało się nie wiedząc, gdzie się obrócić. Skoro rano, potkał ją dragon; nie wiedząc, co to, czy chowane, czy dzikie, uderzył berdyszem zabił "Wstaną - wydry nie masz; wołają szukają [...] kweres srogi. Rozesłano po mieście i z prośbą, i z groźbą, kto by się ważył, znalazszy, nie oddał.
           Aż idzie Żyd podróżny, pińczowski, a dragon za nim już to po zapłatę za skórkę. "Co to masz, Żydzie?" - spyta go szwajcar. A Żyd w kieszeni trzyma rękę. Za[j]rzy mu pod suknią: aż skórka słomą napchana. Wzięto zaraz i Żyda, i dragona i przyprowadzono przed króla. Spojrzy król na skórkę, zatka oczy jedną ręką, drugą ręką się porwie za czuprynę, pocznie wołać: "Zabij, kto cnotliwy! Zabij, kto w Boga wierzy!"
           Wrzucono obudwu do wieży; conclusum, żeby dragona rozstrzelać; dysponować mu się kazano. Przyszliż jednak do króla księża spowiednicy, biskupi; perswaadowali, prosili, że nie zasłużył śmierci, ignorancyją zgrzeszył. Ledwoć effecerunt, że nie kazano rozstrzelać, ale na praszczęta przez Gałeckiego regiment. Stanął tedy regiment dwiema szeregami według zwyczaju; dekret taki, żeby piętnaście razy biegał, odpoczywając nihilominus na skrzydłach. Przebieżał dwa razy - ludzi w regimencie półtora tysiąca, kożdy po razu zatnie - trzeci raz padł wpół szeregu; nad prawo sieczono i leżącego. Takci wzięto go w prześcieradło, aleć zaś powiedano, że się nie mógł wysmarować. I tak one srogie pociechy obróciły się w wielki smutek, bo król przez cały dzień i nie jadł, i nie gadał z nikim; wszystek dwór jak powarzony. Takci i mnie zbawili tak kochanego zwierzęcia, i sami się nie nacieszyli, jeszcze sobie turbacyjej przyczynili.
           Bywało też to u mnie myślistwo z podziwieniem ludzkim. Począwszy od ptaków, zawsze miewałem bardzo dobre sokoły, jastrzęby, drzemliki, kobuzy, kruki, co do berła chodziły i kuropatwy pod nimi olegały, zająca zalatowały jako raróg; wszystko to ptastwo praktykowało swoję powinność. Jastrzębia raz miałem takiego, który był zbyt rosły, a tak rączy, że kożdego ptaka uganiał i do najmniejszej ptaszyny nie lenił się, okraczywszy go owymi srogimi szponami, i zawszem żywiusieńkiego odebrał. Rzuciłeś go też do największego ptaka - i tego się nie wstydził; gęsi, kaczki, czaple, kanie, kruki uganiał tak jako przepiórki, bo ich i kilka na dzień ugonił. Tak był mocny, że z zającem starym, związawszy się i udusiwszy, to czasem poprawił się, i na drugi zagon podlatując sobie z nim, podnosząc go od ziemie jak kuropatwę. Miałem go ośm lat, póko mi nie zdechł. Do myślistwa zaś z charty mówiąc , rozmnożyłem był sobie gniazdo chartów od brata mego, pana Stanisława Paska z ziemie sochaczowskiej; które charty były i piękne, i rosłe, a przy tym tak rącze, że nie trzeba było nigdy zmykać do zająca i do liszki, tylko jedno którekolwiek alternatą, jednak do kożdego zająca insze, a nigdy zając nie uciekł; do wilka zaś to już pospolitym ruszeniem. I takie to bywało przysłowie u myśliwych sąsiadów moich, że to nieszczęśliwy źwierz, który się z panem Paskiem potka, bo mu się już nie dostanie uciec.
           W tym zaś osobliwą miałem komplacencyją, żem zawsze dzikich zwierzów tak ćwiczył, że to i łaskawe było, i ze psy przestawało, i równo ze psy swego dzikiego brata goniło. Przyjechał kto do mnie, to liszka po podwórzu z chartami igra; windzie do izby, to szyc pod stołem leży, a zając na nim siedzi. Potkał li mię też kto nieznajomy na polowanie jadącego, obaczył, a tu idzie kilkoro chartów pięknych, wyżłów kilka, a tu liszka między nimi, kuna, jaźwiec, wydra; zając też ze dzwonkami za koniem podskakuje, jastrząb u myśliwca na ręce, kruk nade psy lata, czasem też padnie na charcie i tak się powozi; to się ów tylko żegnał: "Dla Boga! czarnoksiężnik to: zwierz wszelaki między psy chodzi. Czego szuka? Czemu tych nie szczuje, co za nim chodzą?" Porwał li się też zając, to wszyscy za nim, nawet i ten chowany, kiedy widział, że psi skoczyli, to też i on za nimi poskoczył. Ale jak się tam już zając począł modlić, to wychowaniec uciekał nazad do konia, jakby mu oczy wybrał. To ludzie rozsławili to moje myślistwo na całą Polskę, jeszcze i więcej rzeczy przykładając. Ale zaniechawszy tego myślistwa wracam się ad cursum anni.