Czesław Miłosz - Dziennik, 1989 r.

.......Chodząc tamtędy jako podrostek i strzelając do perkozów, czego wspomnienie nęka mnie palącym wstydem, nie włączałem tamtych okolic do Litwy, mimo że wioska na końcu jeziora, Zegary, była czysto litewska. A dlaczego nie? Bo dziki i zimny, nawet latem, wiatr, zresztą właściwy całej Suwalszczyźnie wskutek wycięcia lasów, psuł mi Litwę zaciszną nad dolinami swojskich rzek. A przecież znaczna część Litwy składa się z polodowcowych gołych pagórków, jezior i zimnego wiatru.......
.........Lepsze, pisane zwyczajnym językiem, było myśliwskie Na tropie przyrody Włodzimierza Korsaka czy, już dla dorosłych, fachowo-myśliwska powieść z sentymentalną fabułą W puszczy, o lasach, jak to u niego, Witebszczyzny. Soból i panna Józefa Weyssenhoffa z dworem w Jużyntach
(„A tam w Jużyntach / stoi kościół murowany / Przez Wajsengopa / ufundowany. A w tym kościele / Święta Jura stoi /1 diabłu piko / w sama dupa koli / Aj, jak jemu boli" - opiewała pieśń dziadowska) i z dziewczyną kąpiącą się na goło w jeziorze trochę mnie erotycznie pobudzała, ale niezbyt wzięła, bo romansujący myśliwy, Rajewski, chyba z Królestwa (skoligacony z takimi pewnie jak Gombrowicz i Kotkowscy). Być może jako obcość (klasową? regionalną?) odczuwałem zasadniczy kretynizm tej książki. Według krytyków miało to być arcydzieło polszczyzny. Jużynty to pogranicze Inflant, w innej powieści Weyssenhoffa, Puszcza, występuje Polesie, ta znudziła mnie i znalazłem tam tylko jedną scenę dobrą, opis głuszcowych toków. Wymieniam nazwiska zapadłe w niepamięć, wielka stąd lekcja marności nad marnościami, tak jak i z podobnych zapadań się czekających niezliczonych zapełniaczy papieru......