Andrzej Otrębski , 1997
Lipiec, rok 1996. Będąc na wczasach w Augustowie, pokazałem dzieciom wszystko, co w okolicy najpiękniejsze: pierwotne fragmenty puszczy Augustowskiej, rezerwat Czerwone Bagno, Bagno Ławki wzdłuż słynnej Carskiej Drogi, dolinę Biebrzy oglądaną z wieży widokowej w Burzynie - widok pozostający w pamięci na całe życie. Widzieliśmy żurawie, łosia, wiele ciekawych, rzadkich, skrzydlatych drapieżników. Dzieci były zachwycone, a jednak... Bywałem tutaj kilkanaście lat temu.
Zmieniły się mocno bagna przez te kilkanaście lat. Jedne są suche, inne pozarastane, wzdłuż dróg i ścieżek wyrosły drzewa, zasłaniając wgląd na rozległe mokradła. Idąc na Grzędy przez Wilczą Górę, czy jadąc Carską Drogą nie da się, jak kiedyś, ogarnąć wzrokiem wielu kilometrów bagien, trudniej o ciekawe spotkania z tutejszą przyrodą. Kładka prowadząca w samo serce Czerwonego Bagna jest nowa, solidna, wysoka, ale gdzie jej tam do tej starej, chybotliwej, po której szło się wśród bagien, a nie nad bagnami. Odnowiłem kontakty z kolegami myśliwymi, dzięki którym przeżyłem tu kiedyś niezapomniane chwile. Odżyły wspomnienia.
Maj, rok 1982. Na pierwsze, tygodniowe łowy na cietrzewie pojechałem z dwoma kolegami z koła: Mariuszem i Krzysiem. Do Janusza, myśliwego, dzięki któremu możemy tu polować, przybyliśmy późnym wieczorem. Po krótkiej kolacji i jeszcze krótszym śnie, wyruszyliśmy w pierwszą noc.
Na bagna, w okolicy wsi Klimaszewnica, dotarliśmy jeszcze w zupełnych ciemnościach. Według moich kolegów "na szczęście", moim zdaniem niekoniecznie. Na nogach miałem odrobinę za duże, filcowane gumowce. Koledzy polowali już tu wielokrotnie, znali teren, ruszyli więc przez bagna ostro. A ja za nimi. Nie mogłem nadążyć, bo złośliwe buty wjeżdżały w bagno i miały wielką ochotę tam pozostać, podczas gdy ja wyjmowałem z nich to jedną to drugą nogę. Nie mogłem też iść wolniej aby się nie zgubić. Oczyma wyobraźni widziałem się w gronie bagiennych topielców, o których słyszałem i czytałem w opowieściach nie tylko myśliwskich. Dobrze, że jako nie znający terenu zostałem w najbliższej budce. Nie wiem co było bardziej mokre, skarpety od bagiennej wody czy moje ubranie od potu.
Właśnie od wschodu zaczęło szarzeć. Gdzieś daleko odezwał się pierwszy cietrzew. Usłyszałem nieśmiałe czuszykanie, potem jeszcze raz, i znowu, i za chwilę głośne, perliste bulgotanie. Zaraz granie podjął następny kogut i wnet całą łąkę wypełniła niepowtarzalna muzyka. Zaczęło się rozwidniać. Zobaczyłem niemałych rozmiarów bagienną łąkę, w którą gdzieniegdzie wdzierały się języki małych, rachitycznych brzózek. A na tej łące - najpierw jednego, a potem kilka tokujących kogutów. Ten widok będę pamiętał przez całe życie. Ilekroć zamknę oczy i pomyślę o dalekich bagnach, widzę tę łąkę i te tajemnicze, wspaniałe igry. A jeszcze wyraźniej słyszę we wspomnieniach ciszę przeżytego wtedy szabasu. Na pierwsze promyki wstającego słońca wszystkie koguty zamilkły. Było coś uroczystego w tej ciszy, jaka nagle zapanowała. Nie docierały do mnie wtedy głosy ptasiego drobiazgu, czekałem na koniec szabasu i bałem się poruszyć, by nie spowodować huku łamanego źdźbła siana. Szabas skończył się tak samo niespodziewanie jak się zaczął. Znowu słyszałem na przemian czuszykanie, bulgotanie i czasami krótki łopot skrzydeł kogutów. Później nauczyłem się przewidywać poszczególne fazy toku, zawsze jednak szabas pozostał dla mnie wzruszającym, tajemniczym obrządkiem.
Tok powoli zbliżał się do końca, coraz więcej kogutów zrywało się z bagien i znikało z pola widzenia. Po chwili przyszli koledzy. Z zadowoleniem stwierdziłem, że oni, doświadczeni bywalcy, są tak samo zachwyceni i podnieceni jak ja - nowicjusz. Wracając szedłem tak, by buty tylko nieznacznie zanurzały się w bagnie. Nie było to trudne, to tylko strach miał w nocy wielkie oczy.
Następnej nocy wszystko odbyło się tak jak poprzednio. Najpierw długi marsz przez mroczne bagno (już bez duszy na ramieniu), potem suszenie się w budce, cietrzewi granie, szabas i znowu granie. Podobnie jak wczoraj, koguty były za daleko, na razie jednak do dobrego samopoczucia wystarczał mi sam widok tokowiska. Po toku, każdy z nas miał swoją, jedynie słuszną, koncepcję stawiania nowych budek. Dyskusja zrobiła się tak gorąca, że konieczne było ochłodzenie jej piwem i trzeba było losować, kto będzie prowadził samochód. Oczywiście przegrałem, chyba dlatego, że najbardziej lubię piwo, a Krzysiu nie pija go wcale. Poświęcił się biedak i wypił. Losowanie na polowaniu - rzecz święta!
Nocą poszliśmy do naszych nowych budek. Oczywiście budek lepszych od poprzednich, postawionych w idealnych miejscach - sami je przecież wybieraliśmy. Niestety koguty, jak zaczarowane, znowu tokowały poza zasięgiem strzału. Za to Mariuszowi podeszła pod budkę locha z warchlakami. Mało brakowało, a maluchy weszłyby do budki - wtedy spotkanie z dziczą mamą mogło być mniej ciekawe niż oglądanie jej z kilkunastu metrów.
Codziennie zmienialiśmy budki, postawiliśmy kilka nowych, nikt jednak nie miał koguta na strzał. Chociaż... Pewnego ranka udaliśmy się z Krzysiem nie do budek lecz na kopki siana. On wszedł na swoją kopkę, ja usiadłem obok mojej ukryty w sianie. Toki były niezłe i jak zwykle odbywały się w bezpiecznej dla kogutów odległości. Już po szabasie, nieopodal na moczary zapadły dwa płaskonosy. Wstałem aby przez lornetkę obejrzeć rzadkiego kaczora i właśnie wtedy, gdy byłem zupełnie nie osłonięty, z łąki zerwał się kogut. Niskim, szybkim lotem przedefilował przede mną na dobry strzał. Nie złożyłem się nawet, odprowadzając go za brzózki w szkłach lornetki. Jeżeli mam strzelić cietrzewia, to nie może być to kogut przypadkowy, taki nie przynosi chluby ani satysfakcji.
Kwiecień, rok 1984. Tym razem przyjechałem z żoną Elą i z Mariuszem. Niestety żona nie przeżyła moich rozterek z pierwszego nocnego marszu po bagnach. Tego roku były one tak suche, że w "najgorsze miejsca" dało się wejść w gumowcach, a tam gdzie polujemy nawet w adidasach.
Pierwszego ranka wszyscy widzieliśmy tokujące koguty i tak jak w zeszłym roku wszystkie były za daleko. Siedzieliśmy z Elą w jednej budce, szeptem tłumaczyłem całe misterium oglądanych godów. Szabas wzruszył nas nie mniej niż mnie przed rokiem. W drugą noc żona poszła do swojej budki - sama wybrała. Zabrała aparat z obiektywem 300mm i była mocno zawiedziona, że nie pozwoliliśmy jej fotografować cietrzewi. Argumenty, że nasze budki stoją zbyt blisko, że spłoszenie cietrzewi aparatem może rozgonić nam tokowisko, przekonały ją tylko nieznacznie. I właśnie Ela miała koguty "na strzał". Tokowały zawzięcie 20 metrów od jej budki, podskakiwały, walczyły ... Ela nie zrobiła zdjęcia. Oj, co myśmy usłyszeli tego ranka - lepiej nie powtarzać. Minorowe nastroje poprawił dopiero Włodzimierz Łapiński, którego odwiedziliśmy po południu w Maćkowej Rudzie. Z podziwem oglądaliśmy jego słynne zdjęcie przedstawiające wilka podchodzącego żurawia na bagnie (otrzymaliśmy po odbitce z autografem). Pan Łapiński potwierdził, że cietrzew jest wyjątkowo płochliwy i trzeba bardzo uważać aby nie spłoszyć go obiektywem. Po tej wizycie Ela trochę mniej się na nas boczyła. Podczas następnych wyjść budka żony była oblegana (inne również), niestety ani mnie ani Mariuszowi nie udało się dojść do strzału.
Wieczorami chodziliśmy na ciągi słonek. Nie mając odstrzału, chodziliśmy pooglądać i pomarzyć. Jednego z takich wieczorów 30 metrów od mojego stanowiska urządził sobie buchtowisko dzik, niemały wycinek. Miałem odstrzał - nie miałem breneki, wyszedłem przecież na romantyczne spotkanie ze słonkami. A słonek było wyjątkowo dużo. Nigdy później nie udało mi się zobaczyć jednego wieczora kilkunastu ciągnących samczyków. Specjaliści stwierdzą pewnie, że tę samą sztukę mogliśmy widzieć kilkakrotnie, młody rozmarzony myśliwy woli jednak swój mniej fachowy rachunek. Dopóki są to słonki oglądane, a nie wiszące w takich ilościach na trokach, to właśnie ten młody myśliwy ma rację!
Na toki batalionów pojechaliśmy doliną Biebrzy, aż do rozlewisk Narwi. Bataliony są bojownicze, ruchliwe, radosne. Toki są zupełnie inne, nie tak tajemnicze i uroczyste jak toki cietrzewi lecz nie mniej fascynujące. I można robić zdjęcia! Z bliska, bo tutaj bataliony nie są zbyt płochliwe. Ela tak mściła się za nie sfotografowane cietrzewie, że wkrótce skończył nam się film w aparacie. Na szczęście przed wjazdem na Carską Drogę założyliśmy następny, bo zaraz na początku, z samochodu zobaczyliśmy pierwszego łosia. Pozował spokojnie do zdjęcia nie płosząc się wcale. Na Bagnie Ławki widzieliśmy ich kilka, później na Czerwonym Bagnie - kilkanaście. W sumie tego dnia zobaczyliśmy 18 łosi, niektóre z kilkunastu metrów. Dzisiaj wiem, że taki widok już się nie powtórzy. Po pierwsze łosi jest niestety mniej, po drugie są znacznie bardziej płochliwe, po trzecie wysokie drzewa ograniczają wgląd na bagna. Po trzykroć szkoda!
Kwiecień, rok 1985. W tym roku przyjechaliśmy we dwóch - z Mariuszem. Na bagnach znowu mokro. Kogutów chyba więcej niż w zeszłym roku. I mamy odstrzał na słonki! Odwiedzając nasze wspaniałe miejsca, strzeliliśmy niewiele - po dwie słonki do wypchania. Latało ich nieco mniej niż przed rokiem, choć i tak ciągi były obfite. Były jednak pełniejsze, bo wzbogacone o możliwość dania strzału. Możliwość wykorzystaną z umiarem.
W pierwszą noc poszliśmy do budek postawionych w miejscach dotąd mi nie znanych. Trzeba było obejść pola, pogrodzone drutami kolczastymi i wejść na bagna od innej strony. Janusz podprowadził, wytłumaczył dokładnie jak mamy dalej iść i zniknął gdzieś we mgle. Do budki trafiłem bez problemu. Oglądając wspaniałe tokowisko zauważyłem, że na prawo, za rzeką gra jeszcze więcej kogutów. Po toku okazało się, że Janusz w nocy wpadł w bagno. Nie zepsuło mu to jednak humoru, gdyż nie było zbyt głęboko - zaledwie ciut powyżej pasa. Zabrał się więc ochoczo z Mariuszem do budowy nowej budki, ja zaś udałem się za rzekę.
Zaraz po przejściu prowizorycznego mostka poczułem się raźniej, gdyż za rzeką było zdecydowanie bardziej sucho. Może więc nie powiększę jutro grona bagiennych topielców. Były tu wyższe drzewa, znalazłem też starą budkę "przyklejoną" do pni dwóch niemałych brzózek. Wymagała tylko nieznacznej poprawy oraz uzupełnienia ścian i wnętrza sianem. Stała akurat w miejscu gdzie, jak mi się wydawało, rano widziałem dwa koguty. Gdy wróciłem zza rzeki, budka dla Mariusza była już gotowa.
Zaraz po przejściu prowizorycznego mostka poczułem się raźniej, gdyż za rzeką było zdecydowanie bardziej sucho. Może więc nie powiększę jutro grona bagiennych topielców. Były tu wyższe drzewa, znalazłem też starą budkę "przyklejoną" do pni dwóch niemałych brzózek. Wymagała tylko nieznacznej poprawy oraz uzupełnienia ścian i wnętrza sianem. Stała akurat w miejscu gdzie, jak mi się wydawało, rano widziałem dwa koguty. Gdy wróciłem zza rzeki, budka dla Mariusza była już gotowa.
Następnej nocy postanowiliśmy skrócić sobie drogę przez pola. Jak wiadomo wszystkie ogrodzenia mają to do siebie, że w miarę marszu są coraz wyższe. Wysokość ta zwiększa się tym bardziej, im bardziej się człowiek zmęczy. Wpółżywy, z rozdartymi o druty spodniami dotarłem do budki za rzeką. Zakopałem się cały w sianie i czekałem. I usłyszałem, i zobaczyłem "swoje" dwa koguty. Były bliżej niż kiedykolwiek. Emocje rosły! Szabas pozwolił trochę uspokoić nerwy. Zagrały znowu. Podczas harców nieraz zbliżały się do zaczarowanej granicy marzeń. Trwałem nieruchomo przez całe wieki, aż w końcu usłyszałem kury. Kwoktały na drzewie, nie dalej niż 10 metrów ode mnie. Czekałem w napięciu. To do kur zawsze rano odlatywały koguty, a tym razem kury wabiły za mnie i dla mnie. I właśnie wtedy, gdy szczęście było tak blisko, kury zobaczyły mnie. Z góry byłem nieźle widoczny, musiałem się poruszyć. Aż dziwne, że dopiero teraz je spłoszyłem. Zerwały się z łopotem. Koguty też!
Wcześniej słyszałem strzał Mariusza, lecz dopiero teraz, gdy opadły emocje, dotarło to do mojej świadomości. Po wyjściu z budki postanowiłem zbudować dach. Z tej strony rzeki nie było to trudne. Trochę gałęzi wspartych o drzewa, trochę siana i dach gotowy. Wróciłem za rzekę. Mariusz był wzruszony i szczęśliwy. Miał koguta na strzał jeszcze w zupełnych ciemnościach. Odczekał, wytrzymał, nie spłoszył, strzelił po szabasie. Czy można chcieć więcej?
W następną noc pojechałem sam, Mariusz świętował sukces. Nie poszedłem do mojej budki za rzeką, niech się kury przyzwyczają do jej nowego wyglądu. I choć koguty były niezbyt daleko, a toki ciekawe, z walkami zacietrzewionych rywali, myślami byłem tam, za rzeką.
Znowu pojechałem sam. Koguty były tam, gdzie przedwczoraj. Dwa. Tokowały zawzięcie przed szabasem. Tokowały nie gorzej i po szabasie, ciągle jednak za daleko. I tak jak wtedy odezwały się kury. Na drzewie, tuż obok. Koguty zaczęły się zbliżać, aż jeden podfrunął i siadł zupełnie blisko. Powoli, ostrożnie wsunąłem lufy między gałęzie budki. Strzeliłem. Poprawiłem niepotrzebnie, gdy ciekami pisał testament. Miałem koguta! Takiego jak chciałem: wyczekanego, wypracowanego, wymarzonego.
I to już wszystko - więcej na tokowisko nie pojechałem. Już wtedy uważałem, że ten jeden kogut jest spełnieniem i zaspokojeniem moich marzeń. I tylko łezka się w oku kręci przy czytaniu wspomnień starych nemrodów, dla których cietrzew był popularną zwierzyną. To już nie wróci, podobnie jak nie wrócą moje czasy spędzone kiedyś na bagnie.